FilmWeb: W listopadzie rozpoczynają się zdjęcia do Pańskiego nowego filmu, "Nikifor". Scenariusz pisał Pan wspólnie z Joanną Kameraz-Kos. Proszę powiedzieć, co tak zafascynowało Państwa w historii polskiego malarza, przedstawiciela nurtu sztuki naiwnej, że zdecydowaliście się nakręcić o nim film? Skąd w ogóle pomysł na taką opowieść? Krzysztof Krauze: Nikifor miał szczęcie do kobiet. Joanna Kos: Panuje przekonanie, że Nikifora odkrył dla świata Andrzej Banach. Mam na myśli odkrycie powtórne, które nastąpiło po wojnie. W rzeczywistości jest to zasługa Elli Banach. To ona pokazała mężowi akwarelkę Nikifora, która początkowo nie wzbudziła entuzjazmu Pana Andrzeja. Krzysztof Krauze: Podobnie było ze mną. Joanna Kos: Przeczytałam książki Banachów jeszcze jako nastolatka. Bardzo mnie Nikifor zaintrygował. Pomyślałam, że to świetny temat na film. Krzysztof Krauze: Długo nie mogłem w to uwierzyć. Nie mogłem znaleźć pomysłu na film. Temat i pomysł to osobne sprawy. Wreszcie Joanna namówiła mnie na podróż do Krynicy. Tam spotkaliśmy Pana Mariana Włosińskiego - malarza po krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, do którego pracowni w 1960 roku wszedł Nikifor. Powiedział: "Tu będę malował" i został do końca życia. Osiem lat. Joanna Kos: Film będzie historią ich związku. Pokażemy pierwsze trzy miesiące ich znajomości, a potem, dzień największego w Polsce triumf Nikifora - wielką retrospektywną wystawę jego prac w Zachęcie w roku 1967. Z jednej strony będzie to opowieść o przyjaźni. Niełatwej przyjaźni. Nikifor był przygłuchy, bełkotał, na pierwszy rzut oka wyglądał na chorego psychicznie. Na dodatek okazało się, że ma otwartą gruźlicę. Wówczas bardzo niebezpieczną chorobę. Często śmiertelną. Z drugiej zaś strony, będzie to film o istocie tego, co nazywamy "iskrą Bożą", talentem. Krzysztof Krauze: Ukażemy to w zderzeniu dwóch artystów. Ich diametralnie różnych postaw. Nikifora - wolnego od opinii otoczenia, krytyków, tradycji malarskiej i drugiego, Pana Mariana - tak jak my wszyscy, uzależnionego od świata. Puentą niech będą liczby. Pan Marian, będąc niewątpliwie dobrym malarzem, namalował kilkanaście obrazów. Nikifor około czterdziestu tysięcy. Jeden malował cierpiąc, drugi radośnie. Trochę jak Mozart i Salieri. FilmWeb: Rolę Nikifora zagra Krystyna Feldman. Dlaczego kobieta? Joanna Kos: Nikifor miał w sobie coś androgynicznego. Ci, którzy go znali, potwierdzają to. Poza tym, Krystyna Feldman jest uderzająco podobna do Nikifora. Wygląda nie jak siostra, ale jak jego brat. FilmWeb: Obok Krystyny Feldman, zobaczymy w filmie Andrzeja Chyrę. To aktor, z którym pracuje Pan szczególnie często i chętnie. Krzysztof Krauze: Andrzej zagra Pana Mariana Włosińskiego. W decyzji Włosińskiego było coś tajemniczego i irracjonalnego. Coś takiego jest, moim zdaniem, w Andrzeju. Andrzej zagrał w "Długu" rolę demoniczną, w "Wielkich Rzeczach" rolę komediową. Teraz ma szansę ujawnić pełnię swoich możliwości. Pokazac najsubtelniejsze rejony ekspresji. FilmWeb: Zdjęcia do filmu będzie robił Arkadiusz Tomiak. Krzysztof Krauze: Pracowalem z Arkiem przy trzecim odcinku "Wielkich rzeczy". Arek potrafi wczuć się w klimat filmu, w jego nastrój. Pomaga mu w tym jego charakter. Jest delikatny, cierpliwy. Swietnie swieci, nie stwarza "gorsetu", który krępuje aktorów i reżysera. Nie jest efekciarski. Nie próbuje się przypodobać widzowi. Trzyma się tematu filmu. FilmWeb: Państwa kolejnym wspólnym projektem jest "Król Maciuś I", na podstawie książki Janusza Korczaka. Proszę powiedzieć - co było inspiracją w tym wypadku, jak narodziła się koncepcja tego filmu? Krzysztof Krauze: Z tym pomysłem przyszedł nasz przyjaciel, producent telewizyjny i filmowy, Sławek Józwik. Autor scenariusza i producent polskiego salonu na "Expo 2000". Sławek to producent z krwi i kosci. Z instynktem i z sercem. Pawilon zwiedzilo blisko 3,5 ml. To byl czwarty najlepszy wynik na Expo. Joanna Kos: Poza tym, ufamy Korczakowi. Jego utwory to niezwykle mądra, głęboko filozoficzna literatura, a "Król Maciuś I" to nasz polski "Mały Książę". Krzysztof Krauze: I społeczna literatura. Celem Korczaka jako pedagoga, było stworzenie umowy między dorosłymi i dziećmi. Położył podwaliny pod to, czym zajmuje się dzis UNICEF. Był jednym z pierwszych ludzi, którzy uświadomili sobie, że najistotniejszy rozwój osobowości następuje przez pierwsze trzy lata życia. Adaptując tę książkę, poszperamy w dziełach pedagogicznych Korczaka, w jego felietonach - czeka nas wspaniałe, kilkuletnie spotkanie z jedną z najniezwyklejszych postaci XX wieku. Film będzie miał premierę na wiosnę 2004 roku. Myślę, że przy okazji promocji filmu uda się przypomnieć całe dzieło Korczaka. FilmWeb: Czy scenariusz filmu będzie w jakiejś mierze odbiegał od tekstu książki Janusza Korczaka? Krzysztof Krauze: Będzie się różnił w części afrykańskiej. Monty Pythonowskie poczucie humoru Korczaka wydaje się dziś nieco anachroniczne. FilmWeb: Czy pierwsza wersja filmowa "Króla Maciusia I", wyreżyserowana przez Wandę Jakubowską w 1958 roku, będzie dla Państwa jakąś wskazówką przy tworzeniu własnej adaptacji? Joanna Kos: Nie. Choć doceniamy fakt, ze dzieci oglądają ten film do dziś. Musimy jednak szukac własnej drogi. Skonstruujemy coś w rodzaju pogodnego Gotham City, z połączenia realistycznych wnętrz budynków, pałaców, z animacją trójwymiarową. FilmWeb: Gdzie kręcone będą zdjęcia do "Króla Maciusia I"? Krzysztof Krauze: W Warszawie, w Pradze czeskiej i w Kenii. FilmWeb: Zapewne nie jest jeszcze znana obsada filmu? Krzysztof Krauze: Oczywiście, że nie. Aktorów chcemy szukać przed wszystkim w domach dziecka. Joanna Kos: Prawdziwe talenty rzadko przychodzą na castingi. Na castingi przychodzą rodzice. FilmWeb: Kiedy planowana jest emisja trzyodcinkowego miniserialu "Wielkie rzeczy"? Krzysztof Krauze: 3 maja w Programie 1 TVP. Wszystkie trzy filmy jednego dnia. FilmWeb: Czy zechcieliby Państwo opowiedzieć o początkach i przebiegu Waszej współpracy? Krzysztof Krauze: Joanna pracowała z Jurkiem Gudejko przy obsadzie "Długu". To właśnie ona "znalazła" Andrzeja Chyrę. Znaliśmy go co prawda wszyscy troje, ale to ona dostrzegła w nim GERARDA. Kolejne zawodowe spotkanie nastąpiło przy "Wielkich Rzeczach". Joanna była drugim reżyserem całego tryptyku, a przy trzeciej części, "Sieć", współautorką dialogów. Joanna jest ode mnie dużo konsekwentniejsza w budowaniu psychologii postaci, ja mam większe doświadczenie w konstruowaniu fabuły. Dzięki temu świetnie się dopełniamy. FilmWeb: Dziękuję za rozmowę.
Outdoor Research Polska. 176 likes. Outdoor Research jest producentem odzieży outdoorowej (technicznych kurtek, bluz, spodni oraz koszulek), a także akcesoriów turystycznych (m.in. torby, kapelusze,
Bohater książki Emila Marata to "w jednej trzeciej" pierwowzór postaci "Kolumba" z powieści Romana Bratnego Niedoszła autorka biografii Krzysztofa Sobieszczańskiego uważała go za postać "prawdziwą i nieprawdziwą" Epizod kryminalny przed wojną i niejasne interesy po wojnie, bohaterstwo w konspiracji – Marat opisuje realnego "Kolumba" jako postać powikłaną i wewnętrznie rozbitą Autor biografii Sobieszczańskiego i wywiadu-rzeki ze Stanisławem Likiernikiem zauważa, że z tych dwóch legend polskiego podziemia jedna pochodziła od pruskiej szlachty, a druga miała korzenie żydowskie Krzysztof Sobieszczański (1943 - 1944) Mateusz Zimmerman: Z historią "Kolumba" jest ten problem, że fikcja nieuchronnie splata się z realnością. Możemy wyjść od małego remanentu historyczno-literackiego, żeby czytelnik się w tym nie pogubił? Emil Marat: Zacznijmy od powieści "Kolumbowie. Rocznik 20". Roman Bratny napisał ją w latach 50., dla pokolenia naszych rodziców była kultowa. Śmiem zresztą twierdzić, że broni się dziś – może bez paru propagandowych fragmentów – doskonale, lepiej nawet niż 20-30 lat temu. Pierwsze dwa tomy: "Śmierć po raz pierwszy" i "Śmierć po raz drugi", opowiadają o losach pokolenia Kolumbów w czasie wojny i okupacji. Trzeci: "Życie" – to już wydarzenia powojenne. Te dwa tomy "okupacyjne" oparte są głównie na doświadczeniach konspiracyjnych Stanisława Likiernika, który był żołnierzem żoliborskiego Kedywu. On i Bratny znali się od kołyski i wychowywali razem – ojcowie byli rotmistrzami kawalerii w jednym pułku w Garwolinie. Trzeci tom opiera się na losach powojennych Krzysztofa Sobieszczańskiego – czyli bohatera mojej książki. Był on przyjacielem Likiernika z oddziału Kolegium A Kedywu. To on był "Kolumbem" – taki miał przydomek, a potem: pseudonim konspiracyjny. Można więc powiedzieć, że książkowy bohater o tym pseudonimie to w dwóch trzecich Likiernik, a w jednej trzeciej Sobieszczański. "Czy przedziwna, prawdziwa i nie-prawdziwa postać da się opisać?" – zanotowała już w XXI wieku Danuta Mancewicz. Znała Sobieszczańskiego, chciała o nim napisać książkę. Jej się nie udało, panu tak – zmagał się pan z podobnym pytaniem? Danuta Mancewicz, której zapiski szczęśliwie mogłem przeczytać, nie tylko znała "Kolumba", ale jako nastoletnia łączniczka AK była w nim zakochana. Wiele razy rozmawiała też na jego temat po wojnie ze "Stachem" – Likiernik spotykał Sobieszczańskiego jeszcze pod koniec lat 40., ostatni raz na kilka miesięcy przed jego zaginięciem. Ale nie lubił zbyt wiele o nim mówić. Inni koledzy, którzy przetrwali okupację – podobnie, choć oni raczej dlatego, że musieliby mówić o Sobieszczańskim nie najlepiej. Uważali za niehonorowe, że zostawił w Polsce żonę i dzieci i dopuścił się bigamii. Wspólnie z Michałem Wójcikiem wydał pan "Made in Poland" – wywiad-rzekę ze Stanisławem Likiernikiem. Czy wobec tego "Sen Kolumba" należy traktować jako dopełnienie czegoś w rodzaju dyptyku? Już w czasie prac nad "Made in Poland" wiedziałem, że biografia Sobieszczańskiego jest niezwykle tajemnicza, ale nie planowałem napisać o nim książki. Z czasem do mnie docierało, że to postać tak zagadkowa, trudno uchwytna, że aż… warta opisania. Dla reporterów czy w ogóle ludzi parających się pisaniem takie "misje samobójcze" często bywają kuszące. Jakieś "rusztowanie" dla tej opowieści zapewnił mi Stanisław Likiernik. Znałem też kilka wersji opowieści o tym, jak Sobieszczański przed wojną ukradł jacht – on sam mówił na ten temat coś innego różnym osobom. Wiedziałem, że żyją jego dzieci – te w Polsce i te we Francji. Nie wiedziałem za to, skąd Bratny wiedział o powojennych losach "Kolumba", bo Likiernik opowiedział mu na początku lat 50. tylko ich fragmenty. Zagadka się wyjaśniła, kiedy przeczytałem nieco zapomniane opowiadania Tomasza Domaniewskiego. Domaniewski był pisarzem i dziennikarzem, głównie sportowym – najistotniejsze jednak, że miał też epizod w podziemiu, a po wojnie przez kilkanaście miesięcy towarzyszył Sobieszczańskiemu. To w jego opowiadaniu z 1947 roku – a więc dekadę przed powieścią Bratnego – po raz pierwszy pojawia się "na piśmie" pseudonim "Kolumb". No właśnie – skąd on się w ogóle wziął? Na pewno nazwano go tak już parę lat przed wojną. Matka Krzysztofa zwracała się do niego w ten sposób w listach, nawiązując do jego pasji żeglarskiej. Wydaje mi się prawdopodobne, że ukuł ten pseudonim Bolesław Romanowski – wówczas młody oficer marynarki, potem legendarny dowódca okrętów podwodnych. Foto: Materiały prasowe Krzysztof Sobieszczański z matką. r. Z Krzysztofem zetknął go przypadek – został dla niego "wujem Romanowskim" po tym, jak ożenił się z jego bliską kuzynką. To on opowiadał Krzysztofowi o szkole morskiej czy rejsie przez Atlantyk na żaglowcu. Sobieszczański budował już w tamtym czasie swoje żaglówki, jedną z nich odbył z przyjacielem pierwszy rejs Wisłą do Gdyni. Opowieści wuja musiały potężnie działać na jego wyobraźnię. Może ulegam wrażeniu, ale właściwie już początek tej opowieści zapowiada, że bohater "szczęścia w domu nie znajdzie, bo go nie będzie na morzu". Z tych fragmentów młodzieńczego dziennika Krzysztofa, które dostałem od jego syna Tomasza, można wyczytać jakiś jaskółczy niepokój – nosił go chyba w sobie więcej niż zwykle noszą młodzi ludzie. Nienasycenie podróżą, przestrzenią, chęcią zmiany, pędem nie wiadomo dokąd. W takim marzycielstwie było coś z przekleństwa – dla marzyciela nie ma przecież czegoś takiego jak spełnienie. Sądzę, że "Kolumb" nosił w sobie ten konflikt od dzieciństwa. W mojej opowieści akcenty współczesne wydają mi się nie mniej interesujące niż historyczne. Jeden z nich to losy wspomnianego Tomasza Sobieszczańskiego, który został kapitanem żeglugi wielkiej, pływał na krańce świata. Nieco niezamierzenie poszedł w ślady ojca, którego nigdy nie poznał – on i jego starsza siostra Elżbieta urodzili się podczas wojny. Oboje próbowali po latach odbudowywać sobie wizerunek ojca – jedno i drugie niewiele wiedziało, każde doszło do nieco innych wniosków. Ta rekonstrukcja daje do myślenia, kiedy się zastanawiam nad wpływem wojny nie na mityczną i podatną na mity "pamięć zbiorową", tylko na indywidualne losy i uczucia, a także tajemnicze, niemal magiczne zbiegi życiowych okoliczności. Z jednej strony Krzysztof doceniał dom, kochał matkę i żonę, opiekował się dziećmi. Z drugiej – ciągle pchał się w kłopoty, "pojawiał się i znikał". Ciekawe jest to rozdarcie. Bez wątpienia był wewnętrznie rozbity, powikłany. Nie chcę się bawić w psychoanalizę ani nie mam poczucia, że znam odpowiedzi na wszystkie pytania o mojego bohatera – natomiast tę sprzeczność próbuję odczytywać na tle twórczości Conrada. A więc: "Kolumb" miał poczucie odpowiedzialności, to się silnie łączyło z conradowskim wyobrażeniem męskości. Miał fundament moralny, chęć bycia człowiekiem przyzwoitym. To było bardzo trudne do pogodzenia z "gonitwą za horyzontem", bez której nie umiał się obejść – dostrzegał tę sprzeczność i ona go bolała, być może też przeczuwał, że wiedzie go do jakiegoś tragicznego końca. Przy tym wszystkim w czasach konspiracyjnych zachowywał się wobec przyjaciół bezwzględnie lojalnie. Wybitni przełożeni – Józef Rybicki czy Stanisław Sosabowski-"Stasinek" – nie mogli się go nachwalić. Likiernik mówił, że "Kolumb" bił się świetnie, "Danusia" – że w najgorszych momentach można było na nim polegać jak na Zawiszy. Zaczyna pan opowieść o jego konspiracyjnej "karierze" od spektakularnego zamachu na Hansa Schmalza, nazywanego Panienką. "Kolumb" był etatowym żołnierzem żoliborskiego Kedywu i tym samym był na każde wezwanie dowódców. Brał udział w większości akcji, które przeprowadziło Kolegium A – czyli komórka, do której należał. Było tego sporo: wysadzanie pociągów, zdobywanie samochodów, ataki na posterunki, niszczenie magazynów. Często też uczestniczył w wykonywaniu wyroków śmierci, które państwo podziemne wydawało na konfidentów czy szczególnie "zasłużonych" funkcjonariuszy okupacyjnego aparatu. Właśnie do tych ostatnich zaliczał się "Panienka", który jako przełożony posterunku Bahnschutzu na Dworcu Zachodnim osobiście zamordował i torturował dziesiątki ludzi. Zamach na niego był jeśli nie najważniejszą, to na pewno najgłośniejszą akcją żoliborskiej grupy Kolegium A. Sobieszczański, tak jak w kilku wcześniejszych przypadkach, odegrał tu swoją "rolę" w mundurze niemieckiego oficera – co było tym łatwiejsze, że doskonale mówił po niemiecku. To on jako pierwszy strzelił wtedy do Schmalza, raniąc go poważnie – zabiłby go, gdyby po jednym strzale nie zaciął się pistolet maszynowy. "Kolumb" idzie do powstania – z nadzieją na sukces czy ze świadomością, że klęska jest nieuchronna? "Stach", na którego relacji polegam tu w pierwszej kolejności, przekonywał mnie, że od początku byli świadomi, że to nie miało szans powodzenia. "Stasinek" Sosabowski we wspomnieniu, które przywołuję w książce – fakt, że spisanym po latach – twierdzi, że kiedy 1 sierpnia przeczytał świstek papieru z rozkazem, który przyniosła mu łączniczka, czuł się jak skazany na śmierć. Co gorsza: wiedział, że będzie musiał poprowadzić na śmierć swoich przyjaciół. Inne wspomnienia ma Stanisław Aronson-"Rysiek" – teraz już ostatni żyjący żołnierz Kolegium A. Mówi, że oni naprawdę wierzyli w „trzy dni walki” i zwycięski finał powstania. Pamięć przeciwko pamięci. Moim zdaniem "Kolumb" i jego bliscy przyjaciele musieli wiedzieć, że to będzie jatka i że powstanie nie może się dobrze skończyć. Choć on był od większości tych chłopaków i dziewczyn z Żoliborza o parę lat starszy – urodził się w 1916 roku – to jednak wszystko to były rozumne dzieciaki z inteligenckich, często oficerskich domów. Do tego większość już do tego czasu uczestniczyła w akcjach zbrojnych: strzelali i do nich strzelano, widzieli rannych i zabitych – przyjaciół i wrogów. Nie było w nich tego nieco zaślepiającego przekonania, że teraz wreszcie będzie można dołożyć Niemcom, choćby trzeba było "broń zdobyć na wrogu", jak to ujął delegat rządu Jan Stanisław Jankowski. Skądinąd grupa z Żoliborza była chyba jedną z najlepiej uzbrojonych w powstaniu. Zanim zdobędą w godzinie "W" magazyny na Stawkach, "Kolumb" jest w rozterce. Konflikt dwóch odpowiedzialności – tak bym to nazwał. W przededniu powstania wie, że będzie musiał zostawić na Bielanach matkę, żonę i dzieci. Rozważa, czy nie powinien wywieźć ich z miasta, ale do tego musiałby użyć samochodu oddziału – a to przecież nią jego koledzy mieli się dostać z placu Wilsona na Muranów. No i musiałby zostawić oddział, a to oznaczałoby dezercję. Zostaje. Przeżyje powstanie. Żony i dzieci nie zobaczy już nigdy. Foto: Materiały prasowe "Kolumb" z zona Stacha. Rok 1949 "Miał zawsze straszne szczęście. Oprócz tego ostatniego razu" – mówi o nim "Stach" Likiernik. Historia "Kolumba", oprócz rysu romantyczno-tragicznego, to też jest zbiór szczęśliwych zrządzeń losu. Być może już w 1939 roku życie ocaliło mu to, że z więzienia w Wolnym Mieście Gdańsku przeniesiono go do Sztumu? Nie wiadomo, jak Niemcy potraktowaliby polskiego dezertera, skoro kilkaset osób z więzienia w Gdańsku posłali potem do obozu w Sztutowie i na rozstrzelanie. Tak czy inaczej Sobieszczański po wyjściu z więzienia jakby nie zauważył, że trwa okupacja – po szczegóły odsyłam do książki. Po paru tygodniach trafił do Auschwitz. Miał szczęście, bo pracował pod dachem, w stolarni. "Stachowi" opowiadał potem, że w obozie zrobił dla esesmanów „na boku” parę łódek, którymi mogli pływać po Sole. Wyszedł po kilkunastu miesiącach – z przerzedzonymi włosami, zgarbiony, bez paru zębów, ale żywy. Prawdopodobnie wstawiła się za nim matka, powołując się na przodków rodziny, von Biebersteinów, którym blisko było do Hohenzollernów. To mogło zrobić na Niemcach wrażenie. W tamtym okresie z Auschwitz zwalniano nielicznych. Po wyjściu nie meldował się regularnie na Gestapo, więc Niemcy przyszli po niego do domu – nie zastali go. Ukrywał się. Potem w powstaniu był dwa razy ranny, z czego raz poważnie, ale zdołał przejść kanałami do Śródmieścia. Za każdym razem: łut szczęścia, ale takiego, któremu "Kolumb" umiał pomóc. To przez te zbiegi okoliczności nawet po 60 latach mógł się wydawać Danucie Mancewicz postacią „prawdziwą i nieprawdziwą” jednocześnie. Przed pańską książką można było opisać wiele zwrotów w życiu Sobieszczańskiego formułą, która pojawia się w wikipedycznej notce o nim: "w niewyjaśnionych okolicznościach". Co w jego biografii nadal pozostaje białą plamą? Niezależnie od wybitnej roli, jaką odegrał w konspiracji, ciągle tajemnicze wydają się okoliczności, w jakich do niej dołączył. "Rysiek" Aronson, z którym o tym rozmawiałem, do dziś ma wątpliwości: jak Kedyw w ogóle mógł tego faceta przyjąć? Te wątpliwości z ówczesnego punktu widzenia wydają się racjonalne, przecież Sobieszczański miał za sobą dezercję z Marynarki Wojennej i epizod kryminalny. Dlaczego mu zaufano? Nie chcę zdradzać wszystkich hipotez, które rozwijam w książce, ale zwracam uwagę, że Sobieszczański trafił do stolarni w Auschwitz akurat wtedy, kiedy pracował tam więzień Tomasz Serafiński. Czyli: zakonspirowany rotmistrz Witold Pilecki, który próbował organizować obozowy ruch oporu. Pilecki nie wspominał o tym w raportach, ale nie wierzę, że nie zwrócił uwagi na młodego, zaradnego człowieka, który mówił bardzo dobrze po niemiecku. A co udało się odtworzyć? Sporo pasujących do siebie puzzli – także tych, które pozwalają zobaczyć koniec tej opowieści. Lektura włoskich archiwaliów pozwoliła mi zrekonstruować okoliczności wypadku w Zatoce Liguryjskiej, w którym Sobieszczański zaginął. Albo raczej: przebieg śledztwa i to, co miał do powiedzenia towarzysz Krzysztofa i jedyny świadek Wiesław Grotowski. Trudno zresztą zakładać, że to prawdziwe nazwisko – Sobieszczański też przecież posługiwał się już wtedy innymi personaliami: Cristoph Steen. Stawiam w książce hipotezę, kim "Grotowski" rzeczywiście był. Wiadomo, że łączyły go z Krzysztofem jakieś niejasne interesy. W jego zeznaniach po wypadku pojawiają się niespójności, a ciała Sobieszczańskiego nigdy nie odnaleziono. Zatem formuła "w niewyjaśnionych okolicznościach" wobec niektórych pytań pozostaje jedyną właściwą. Foto: Materiały prasowe Krzysztof Sobieszczański z Sylwkiem. Gdynia, 1936 r. Serial "Kolumbowie" był adaptacją powieści Bratnego i powstał prawie pół wieku temu – przyszło panu do głowy, że losy niefikcyjnego Sobieszczańskiego zasługują na współczesną filmową opowieść? Cierpliwie zaczekam na telefon od Netflixa [śmiech]. Mówiąc poważnie: to rzeczywiście bardzo ciekawa historia, warta przeniesienia na ekran, a jednocześnie trudna do zekranizowania, bo przecież musiałaby pokazywać świat trzech epok: XX-lecia międzywojennego, okupacji i powojnia. Już na pierwszy rzut oka wydaje się, że to wysokobudżetowe przedsięwzięcie. Warto dodać, że serial Janusza Morgensterna zniósł próbę czasu. Oglądałem go na DVD ze "Stachem" Likiernikiem. Umarł wiosną tego roku. Zdążył się zapoznać z pańską książką o "Kolumbie"? Byłem u niego we Francji jeszcze w lutym, podczas ferii zimowych. Mieszkałem wtedy u niego, całymi wieczorami czytaliśmy sobie maszynopis. "Made in Poland" i "Sen Kolumba" to obrazy dwóch ikonicznych przedstawicieli pokolenia. Jest coś w tych prawdziwych Kolumbach, co nam umyka? Zwykliśmy o nich myśleć jak o pierwszym pokoleniu urodzonym w wolnej Polsce i przez to jakby z założenia gotowym, by składać ofiarę z życia na ołtarzu ojczyzny. A ja sądzę, że wolność i niepodległość Rzeczypospolitej to nie były dla nich wartości same w sobie, wyznaczające koniec ich horyzontów. Raczej spodziewali się, że przyjdzie im żyć w kraju, którego byt będzie gwarancją ich osobistej wolności, swobody realizacji różnych życiowych planów, marzeń i celów. Wojna była tragedią także dlatego, że te różnorodne plany zdemolowała. Zmusiła ich do stanięcia w szeregu, zredukowała ich aktywność do wzorca znanego, ale niekoniecznie gorliwie podzielanego. Jeden chciał być inżynierem, drugi lekarzem, trzeci chciał opłynąć świat – te marzenia były bardzo odległe od patriotyczno-militarnego paradygmatu i sądzę, że nie powinniśmy o tym zapominać. I jeszcze jedna okoliczność. Rozmawiamy o dwóch ludziach, którzy są patriotycznymi ikonami, legendami polskiego podziemia. Jeden pochodził, jak już wspomniałem, od pruskiej szlachty, a rodzina drugiego – mam na myśli "Stacha" – miała korzenie żydowskie. Mnie się to wydaje przede wszystkim ciekawe, godne odnotowania i refleksji – ale są ludzie, którzy na poważnie posługują się określeniem "prawdziwy Polak" i podejrzewam, że ich taka wiedza rozdrażni lub zaniepokoi. Zupełnie mi to nie przeszkadza, nawet wydaje mi się to smutno-zabawne. Sen Kolumba. Bohater, gangster, marzyciel… Kim był człowiek, którego pseudonim stał się imieniem powstańczego pokolenia? Sprawdź cenę Foto: Materiały prasowe Emil Marat, "Sen Kolumba" Emil Marat – dziennikarz radiowy i prasowy, pisarz, współautor (wraz z Michałem Wójcikiem) książek dokumentujących losy żołnierzy polskiego podziemia: "Made in Poland" oraz "Ptaki drapieżne". Laureat Nagrody Historycznej "Polityki" (za "Made in Poland"). W tym roku ukazał się jego "Sen Kolumba" – biografia żołnierza Kedywu AK Krzysztofa Sobieszczańskiego (Wydawnictwo W najnowszej Replice można przeczytać wywiad z Krzysztofem Śmiszkiem, prezesem PTPA. Gorąco polecamy! W piątek 3 sierpnia 1492 roku przy silnym północnym wietrze 3 statki odeszły z Palos, obierając kurs na południe. Już sam wybór kursu okazał się niezwykle trafną decyzją - na południe do Wysp Kanaryjskich i dalej na zachód. Z Hiszpanii do stref zwrotnikowych Nowego Świata nie ma lepszej drogi. Prąd kanaryjski rozciąga się od półwyspu iberyjskiego a później skręca na zachód i wpada do prądu północno - równikowego. Ten z kolei przecina Atlantyk w strefie północnych pasatów i dociera do Kuby i Florydy. W drodze powrotnej należy trzymać się Golfszromu (prądu, który płynie z na i znosi na Azory). Właśnie tą drogę wybrał Kolumb. Od tego czasu statki pływające na tej trasie poruszały się tylko w ten sposób: od Kanarów za zachód, a w drodze powrotnej na Azory. Kolumb dokonał w ten sposób swojego pierwszego ważnego odkrycia, otóż odkrył prądy okrężne. Umożliwiło to stałą komunikację z Nowym Światem. Trzy statki Kolumba wyruszyły w drogę, kiedy nawigacja była jeszcze nauką niezwykłą i mało znaną. W epoce tej położenie statku wyznaczano za pomocą niedoskonałych przyrządów, często tylko w przybliżeniu określając pozycję statku. Kierunek łatwo było określić przy pomocy kompasu, jednak nikt w tamtych czasach nie wiedział, że igła kierowała się w stronę bieguna magnetycznego ziemi, a nie geograficznego. W rezultacie popełniano ogromne pomyłki. (w drodze powrotnej Kolumb i jego piloci rozminęli się z prawdą przy ustalaniu położenia o 10 stopni czyli około 900km). Płaska Mapa Świata, włocha Pietra Paolo Toscanellego (ok 1480 roku), Wiara, że istniała bezpośrednia droga morska z Europy do Chin (kraju Kataj) zachęciła Kolumba do wyprawy. Mapa pokazuje otwarte morze między Afryką, Hiszpanią i Chinami. Droga na Wyspy Kanaryjskie przebiegała spokojnie. Wody te były doskonale znane Kolumbowi. Przebycie tego odcinka zajęło 6 dni, ale przydarzył się wypadek. Na „Pincie” 6 i 7 sierpnia dwukrotnie łamał się ster. Okazało się, że wymiany wymaga cały układ sterowniczy. W dodatku w kadłubie „Pinty” wykryto przecieki. W dziennikach kapitan zanotował, że podejrzewa się o to Cristobala Quintero i Gomeza Rascon właścicieli karaweli. Admirał postanowił przybić do jednej z wysp należących do Kastylii - Gran Canaria - i tutaj dokonać napraw. Remont przedłużył się do września, zmieniono także takielunek na „Ninii”, w miejsce skośnych założono żagle rejowe. Uzupełniwszy zapasy drewna opałowego, słodkiej wody i żywności flotylla wypłynęła powtórnie w morze dnia 6 września kierując się na zachód. Od 8 września towarzyszyły im bardzo pomyślne wiatry, więc statki płynęły na zachód bardzo szybko. Zdarzało się, że w ciągu dnia przybywały drogę 60 leguas (około150 mil morskich).( 1 legua=4 milom włoskim=5889 m). Im dalej było do domu tym większe niepokoje były wśród załogi. Jednak Admirał znalazł sposób na ich uspokojenie. W niedzielę 9 września zanotowano w dzienniku pokładowym „Tego dnia przepłynął 19 leguas. Admirał postanowił notować mniej, niż istotnie robił, aby ludzie jego nie przerazili się i nie stracili odwagi, gdyby przypadkiem żegluga miała trwać długo.” W ten sposób prowadzono podwójne zapiski, zawsze notując mniej. 13 września igła kompasu zbuntowała się. W dzienniku zanotowano: „Wieczorem iglice magnesowe odchyliły się ku północnemu zachodowi o pół rumbu (rumb to około 11stopni), następnego dnia o drugie pół ku północnemu wschodowi ... przekonał się, że iglice nie wskazują gwiazdy, którą zowią polarną, jeno jakiś inszy, stały a niewidoczny punkt.” Było to zjawisko deklinacji magnetycznej. Inaczej odchylenia magnetycznego. Jest to kąt pomiędzy południkiem geograficznym a magnetycznym. Kolumb od tego czasu wskazania kompasu sprawdzał według obserwacji gwiazdy polarnej. 16 września „pojawiły się wielkie zwały zielska, które wnosząc z wyglądu zaledwie oderwało się od ziemi, to we wszystkich wzbudziło wiarę, że znajdują się w pobliżu jakiejś wyspy”. Ale Admirał powiedział, że to jeszcze nie ląd stały, ponieważ „umiejscawia ziemię znacznie dalej”. Było to morze Sargassowe, spokojna oceaniczna zatoka, otoczona potężnymi prądami. Morze Sargassowe rozciąga się od 23 do 25 stopnia szerokości północnej i od 68 do 30 stopnia długości zachodniej. Nad statkami przelatywały często ptaki morskie. Fregaty, petrele i featony. Kiedy 30 czerwca nad „Santa Marią” przeleciały 4 featony Admirał zanotował, że jest to „niechybnym znakiem bliskości lądu bowiem tak znaczny ciąg ptaków tego samego rodzaju wskazuje, że nie rozproszyły się one ani zbłąkały”. Jednak był to błąd flotylla w tym dniu była oddalona od najbliższego lądu o 800 mil morskich (1 mila morska=1852 metry). 5 października trawa zniknęła. Statki opuściły morze sargassowe. Rozpoczął się ostatni etap rejsu. 7 października flotylla skręciła z obranego kursu na południowy zachód. Powodem były przelatujące ptaki w tamtym kierunku. Admirał wiedział, że większość wysp Portugalczyków została odkryta dzięki obserwacjom ptaków. Admirał postąpił słusznie kierując się wprost na najbliższy ląd. Przez 4 kolejne dni płynąc tym kursem nie napotkali żadnych oznak lądu. W tym czasie marynarze zaczęli się buntować chcąc wracać do domu. Jednak Admirał przekonał ich, że jeśli w ciągu 3 dni nie napotkają lądu to zawrócą. W dniu 11 października załoga „Pinty” widziała trzcinę i kij. Ludzie z „Ninii” także widzieli oznaki lądu. W nocy o godzinie 2 nad ranem niejaki Rodrigo de Tirana zwołał „tierra tierra”. Statki zwinęły żagle i stanęły w miejscu. Pomyślne pasaty i prądy zniosły okręty ku wyspom Bahama. Rankiem po zejściu na ląd Kolumb nadał wyspie chrześcijańską nazwę - San Salvador (Zbawiciel).. Wyspą to była Guanahani. Jednak Historycy spierają się co do miejsca pierwszego lądowania. Opisowi w dzienniku bardziej odpowiada wyspa Watling. (Istnieje też hipoteza, że była to Samana Cay). Poza tym 1926 roku Guanahani oficjalnie zidentyfikowano jako Watling. Otrzymała wiec nazwę - Watling-San Salvador. Flotylla przez dwa tygodnie krążyła po wodach Archipelagu Bahama posuwając się na południe. Odkryto wyspy Santa Maria de la Conception, Fernandina i Isabela. (dzisiejsze Rum Cay, Long Island i Crooked). Na Fernandinie ludzie byli zdumieni widząc wiszące łóżka znane potem jako hamaki. Nieco później gości zadziwił inny zupełnie obcy im obyczaj. Widzieli Indian, którzy wkładali do nozdrzy rurki z jakimś zielem podpalali je i wciągali dym. Rurki zwały się tobako a ziele - kohiba. Tytoń okazał się odkryciem szkodliwym. Jednak dopiero znacznie później. Poza tym tubylcy nie mieli pojęcia o zwierzętach takich jak konie, owce, byki czy koty. O dziwo narody te nie znały także koła. Wyspy Odkryte przez Kolumba, drzeworyt barwny w „Cosmographiae universali Sebastiani Munsteri" ; il. z książki J. Swieta „Krzysztof Kolumb". W środę 24 października na wysokości wyspy Izabela statki skierowały się w stronę Kuby. Trzy dni później statki przybiły do brzegów tej wielkiej wyspy. Kolumb był przekonany widząc rozmiary wyspy, że jest to ziemia wielkiego Chana. Ale od Indii dzielił go jeszcze Pacyfik. 13 listopada wyruszono na poszukiwanie wyspy Babeque, o której bogactwach opowiadali Indianie. Wtedy to zniknęła „Pinta”. Martin Alonso Pinzon samowolnie oddalił się na jej poszukiwanie, ponieważ chciał być pierwszy. Nie znajdując Babeque Kolumb skierował się za radą Indian na wschód, gdzie według nich znajdowała się wyspa Bohio. W środę 5 grudnia statki dobiły do północno - zachodniego brzegu wyspy Bohio. Admirał ochrzcił ją „La Espaniola” (ziemia Hiszpańska). Odkryto także wyspę Tortuga. Dwa tygodnie żeglowano przy brzegach Hispanioli po czym wpłynięto do zatoki św. Tomasza, a następnie statki podeszły do przylądka Cap-Haitien. Tam „Santa Maria” osiadła na mieliźnie. Uratowano jedynie ładunek przed zatonięciem. Kapitan został w trudnej sytuacji z jednym tylko statkiem, ponieważ Martin Alonso Pinzon odłączył się wcześniej. Budowa fortu La Navidad (Boże Narodzenie), pierwszej europejskiej osady w Ameryce, drzeworyt, „Krzysztof Kolumb" W pobliżu miejsca katastrofy wzniesiono fort „La Navidad” (Boże Narodzenie). Zostało tam 39 ludzi. Los pierwszej europejskiej osady nie potoczył się pomyślnie. 2 stycznia opuszczono fort i udano się w drogę powrotną. Ninia posuwała się wzdłuż północnego brzegu Hispanioli, gdy 6 stycznia dostrzeżono „Pintę”. Oba statki popłynęły razem dalej. W zatoce Samana doszło do wrogiego spotkania z Indianami Cigayos - ostrzelali oni statki z brzegu. Statki następnie udały się w drogę powrotną obierając kurs na północny wschód - drogę najlepszą z możliwych. W drodze powrotnej już w rejonach Azorów rozpętała się straszna burza. Wichura ta odegrała w życiu Kolumba znaczną rolę. Wierzył on, że uratowanie zawdzięcza opatrzności bożej i ślubował udać się z pielgrzymką w podziękowaniu za uratowanie. Podczas burzy statki znowu się rozdzieliły. W końcu jednak załodze „Ninii” udało się dotrzeć do brzegów Portugalii."Gdybym miał najkrócej scharakteryzować mojego ojca użyłbym chyba słów przedwojennej skautowskiej piosenki: Skaut od świtania w polu ugania, błękitna przestr
Odwaga ludzi z wyobraźnią i determinacja władców przyczyniły się do odkrywania nieznanych lądów i rozwoju kartografii. Fascynującą Portugalię z czasów wielkich odkryć geograficznych możemy poznać dzięki imprezom takim jak Festival Colombo na cześć Krzysztofa Kolumba, który odbywa się co roku na wyspie Porto Santo. W połowie września w Vila Baleira na portugalskiej wyspie Porto Santo, należącej do archipelagu Madery, odbywa się Festival Colombo. Impreza ta poświęcona jest Krzysztofowi Kolumbowi, który mieszkał na Porto Santo w trakcie swojego kilkuletniego pobytu na archipelagu. W owym czasie pełnił rolę kupca pośredniczącego w handlu cukrem. To tutaj przyszły odkrywca Ameryki zamieszkał po ślubie z Filipą de Moniz, córką kapitana Porto Santo, tutaj też na świat przyszedł jego syn Diego. Miejsce to niewątpliwie ma swój niepowtarzalny urok. Wyspa Porto Santo może się poszczycić przepiękną, ok. 9-kilometrową Praia Dourada, jedyną naturalną, piaszczystą plażą na całym archipelagu. Wyspa ma powierzchnię zaledwie 42,5 km2 i jest zamieszkiwana przez około 5,5 tysiąca mieszkańców, a z oddaloną o ok. 40 km Maderą łączą ją regularne kursy statkami i promami. Porto Santo posiada też międzynarodowe lotnisko. Tamta atmosfera Tegoroczna edycja Festival Colombo odbędzie się w dniach 15-17 września. Ten znany, posiadający wieloletnią tradycję festiwal pozwala doświadczyć atmosfery czasów wielkich, portugalskich odkryć morskich oraz zobaczyć sceny z życie mieszkańców archipelagu Madery w drugiej połowie piętnastego wieku. Najważniejszym wydarzeniem jest inscenizacja przybycia na wyspę Krzysztofa Kolumba. Setki widzów zgromadzonych na plaży obserwują, jak podróżnik opuszcza karawelę Santa Maria, a następnie wraz z załogą płynie łodziami do brzegu, gdzie witają ich ówcześni notable. Podczas festiwalu odbywają się historyczne parady ulicami miasta, XVI-wieczny jarmark odwzorowany z dużą dbałością o szczegóły. Można również zobaczyć gry renesansowe oraz pokazy cyrkowe i teatralne. W tych dniach odbędą się też liczne koncerty, wystawy, a wszystkiemu będzie towarzyszyła wszechobecna muzyka i tańce z epoki. Dla smakoszy zostaną przygotowane specjały lokalnej kuchni. Każdy z przybyłych będzie mógł zakupić oryginalne pamiątki, a bardziej zainteresowani historią będą mogli nawet wypożyczyć strój z epoki, aby w pełni poczuć klimat średniowiecza. Festiwal jest ważnym wydarzeniem zarówno dla turystów, jak i dla samych mieszkańców wyspy, ponieważ nawiązuje do istotnego historycznie okresu dla całego archipelagu Madery. Stanowi też ważny element tożsamości mieszkańców Porto Santo. Przy okazji warto odwiedzić muzeum Krzysztofa Kolumba: Casa Colombo – Museu do Porto Santo, mieszczące się w domu, w którym niegdyś mieszkał podróżnik. Muzeum stanowi nie tylko dokumentację obecności odkrywcy na archipelagu Madery, ale wskazuje też na strategiczne znaczenie wyspy w czasach portugalskiej ekspansji morskiej. Znajdują się tu również eksponaty z wraku statku należącego do Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, która zatonęła u północnych wybrzeży Porto Santo. Przypomina to, z jakim niebezpieczeństwem wiązały się podróże dalekomorskie w okresie średniowiecza. Bilet normalny kosztuje 2 euro, a ulgowy – 1 euro. Muzeum jest zamknięte w poniedziałki i święta. Więcej informacji na temat festiwalu można znaleźć na:9uxQY. 387 342 69 465 123 466 492 175 127